„Ostateczne kryterium wartości. Doskonałe przeżywanie. Jakąkolwiek funkcję życiową spełniasz, wydobywaj z niej istotne elementy; to znaczy te, które pozwalają ci najbezpieczniej odczuwać intensywność życia. Wchodzi tu przede wszystkim rozdział: życie dla siebie i życie dla innych”*.
Bronisław Malinowski (1884-1942)
7 kwietnia urodził się Bronisław Malinowski, jeden z najwybitniejszych antropologów społecznych w dziejach, pionier i wielki popularyzator badań terenowych. Za swojego życia kojarzony był również z funkcjonalizmem, jedną z kilku ważniejszych teorii objaśniających działanie społeczeństw, bardzo popularną w 1 poł. XX wieku. Na studiach namęczyłem się okrutnie, żeby zrozumieć o co chodzi z tym funkcjonalizmem (czy to w antropologii, czy to w socjologii), na egzaminie z teorii społecznych do tzw. warunku już, już niewiele brakowało. W ostatniej chwili udało mi się zadziwić egzaminatora wyznaniem, że jedyną teorią socjologiczną, która mnie interesuje jest etnometodologia (wyjątkowo ekscentryczny kierunek w socjologii z lat 60. ubiegłego stulecia, o którym napiszę przy okazji). Profesor zadał mi kilka pytań dotyczących rzeczonej etnometodologii i upewniwszy się, że sobie z niego nie żartowałem, dał mi promocję na ostatni rok studiów
Ale wracajmy do Bronisława Malinowskiego.
Urodził się w Polsce, w Krakowie, gdzie dorastał, studiował matematykę oraz fizykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, by ostatecznie ukończyć na tej uczelni studia filozoficzne i uzyskać doktorat z tej dziedziny (1908). Studiował następnie nauki przyrodnicze na Uniwersytecie Lipskim (1909), a w kolejnym roku wyjechał do Wielkiej Brytanii i podjął dalsze studia w London School of Economics. Od 1913 roku rozpoczął pracę na tej uczelni jako wykładowca. To właśnie w LSE nawiązał kontakty z badaczami kultur prymitywnych, a w roku 1914 otrzymał fundusze na samodzielną wyprawę naukową do Australii i Oceanii, która miała tak odmienić jego życie.
Początek drugiej dekady XX wieku. Kolonializm w swoim apogeum. Od ludobójstwa tubylców w Kongo Belgijskim (wg różnych szacunków od 5 do 15 milionów ofiar), zresztą jednego z najbardziej zapomnianych w historii, upłynęło zaledwie kilkanaście lat. Tubylcy wciąż stanowią dla wielu białych kolonizatorów coś pośredniego pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem. Antropologia istnieje jako nauka, ale nikogo nie dziwi badacz kultur prymitywnych, który tubylców widział jedynie na rycinach książek, a wiedzę o nich uzyskuje z „drugiej ręki”, od podróżników i handlowców, plecących często, co im ślina na język przyniesie.
W takich okolicznościach, w czerwcu 1914 roku, Bronisław Malinowski, wraz ze swoim serdecznym przyjacielem Stanisławem Ignacym Witkiewiczem**, wchodzi w Tulonie na pokład statku „RMS Orsova” płynącego do Australii i Oceanii. Spędzi tam, w przedziwnych czasami okolicznościach, blisko 6 lat, prowadząc m.in. badania terenowe na Nowej Gwinei i na Wyspach Trobrianda. To głównie doświadczenia z pobytu w tym ostatnim miejscu spisze w swoim opus magnum, wielotomowej monografii trobriandzkiej na temat obyczajów, wierzeń, organizacji życia społecznego i ekonomicznego plemion Melanezji***, która stanie się wkrótce „biblią” nowoczesnej antropologii kulturowej.
Co najważniejsze, prowadząc badania wśród tubylców, Malinowski przez cały czas mieszkał obok nich, uczył się ich języka, uczestniczył w ich życiu, zbierając materiał badawczy w bezpośrednich rozmowach i kontaktach z nimi. „Bez języka nie wnikniesz” – miał powtarzać potem całe życie swoim studentom, jeśli wierzyć popularnej anegdocie. Było to radykalne i ostateczne zerwanie ze wspomnianą wcześniej tzw. antropologią gabinetową. Po powrocie do Europy (1920) spisywał i publikował kolejne części swojej monografii trobriandzkiej, wykładał w London School of Economics, obejmując katedrę antropologii społecznej (1927), specjalnie zresztą dla niego utworzonej. W 1931 otrzymał obywatelstwo brytyjskie, a od 1938 roku kontynuował karierę naukową w Stanach Zjednoczonych (wykładał m.in. na Yale University), gdzie zmarł w 1942 roku.
Warto również wspomnieć o głośnych pamiętnikach Malinowskiego, odnalezionych w 1942 roku i wydanych częściowo w języku angielskim w roku 1967 („A Diary in the Strict Sense of the Term”), a w komplecie (w języku polskim) dopiero w roku 2002. „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu”, bo to o tych pamiętnikach mowa, wywołał swego czasu niemały skandal w światowym środowisku antropologów (dotyczy częściowej, angielskiej edycji z 1967). Z zapisów pamiętnikarskich Malinowskiego z okresu jego pobytu na Wyspach Trobrianda, zamiast dociekliwego badacza, odrzucającego postawę europocentryczną i przyjaźnie nastawionego do tubylców, wyłania się obraz megalomana i neurotyka, obsesyjnie zamartwiającego się stanem swojego zdrowia (nie bez powodów skądinąd), miotającego się pomiędzy potrzebą realizacji zawodowej, a dość ambiwalentnymi, najdelikatniej mówiąc, uczuciami do krajowców.
Przypomnijmy jednak, że Bronisław Malinowski dostał się na Wyspy Trobriandzkie dość dziwnym zrządzeniem losu. Gdy dotarł do Australii wybuchła właśnie I wojna światowa. Malinowski był obywatelem Austro-Węgier i formalnie rzecz biorąc dla władz australijskich pozostawał „enemy alien”. Przed internowaniem uchroniły go m.in. przywiezione listy polecające wpływowych protektorów z Londynu. Jego możliwości poruszania się po kraju były ograniczone, a poczynania monitorowane przez władze, które uznały ostatecznie, że lepszy będzie z niego pożytek w roli badacza na Nowej Gwinei i Wyspach Trobrianda, niż w obozie dla internowanych. W przerwach pomiędzy kolejnymi wyprawami w te miejsca, przebywał w Australii, gdzie zdołał uzyskać doktorat University of London i ożenił z Elsie Rosaline Masson, córką profesora chemii w Melbourne, z którą miał trójkę dzieci.
Zanim więc zaczniemy kręcić nosem na zapiski Malinowskiego z jego „Dziennika”, wyobraźmy sobie, że jesteśmy na końcu świata, w kraju, którego władze mogą nas w każdej chwili internować, zamartwiamy się bliskimi na Starym Kontynencie, na którym właśnie miliony wyrzynają się nawzajem. Lądujecie ostatecznie za łaskawą zgodą władz na jakichś przez Boga zapomnianych Wyspach, na których próbujecie nie zwariować, a nawet zrobić coś pożytecznego, np. dokonać przełomu w metodach badawczych w antropologii. I robicie to jak potraficie najlepiej, co jednak nie znaczy, że każdego dnia musicie być w dobrym humorze.
*Fragment (s. 58) z „Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu” Bronisława Malinowskiego (wyd. polskie 2002, Wydawnictwo Literackie).
**Witkiewicz, bliski przyjaciel Malinowskiego, przyłączył się do jego wyprawy w roli fotografa ekspedycji naukowej. Przy okazji liczył, że otrząśnie się po samobójczej śmierci swojej narzeczonej Jadwigi Janczewskiej. W drodze do Australii sam zmagał się z myślami samobójczymi, a po przybyciu do celu podróży, na wieść o wybuchu I wojny światowej, postanowił niezwłocznie wrócić do Europy i zaciągnąć się do armii carskiej, wierząc, że i w ten sposób, wspólnie z innymi polskimi ochotnikami, przybliży ojczyznę do odzyskania niepodległości.
***Do najbardziej znanych dzieł z tzw. monografii trobriandzkiej należą „Argonauci zachodniego Pacyfiku” (1922), „Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich”(1926), „Ogrody koralowe i ich magia” (1935). Czytelnicy w wieku 40+ pamiętają być może wielotomowe wydanie dzieł Malinowskiego, których pełnej edycji podjęło się w latach 80. Wydawnictwo Naukowe PWN. Wśród tytułów dostępnych w sprzedaży przez księgarnie ówczesnego Domu Książki szczególnie jeden przyciągał uwagę czytelników – „Życie seksualne dzikich” (1929), wydane zresztą w jednym tomie ze „Zwyczajem i zbrodnią”. Wierzyć albo nie – w owych czasach była to jedna z najczęściej kradzionych książek i jedna z najczęściej „niewracających” do bibliotecznych wypożyczalni. A może to tylko moja pamięć i wyobraźnia płatają mi figle.
Zdjęcie powyżej przedstawia Bronisława Malinowskiego w towarzystwie mieszkańców Wysp Trobrianda. Nastroje faktycznie nieco minorowe.