Okres kampanii wyborczej to taki niezwykły czas, kiedy obywatel ze zdumieniem dowiaduje się, że jego dobro, dostatek i życiowa pomyślność jest czymś najważniejszym dla polityków wszystkich bez wyjątku partii politycznych. Do czego potrafią zmusić się politycy w trakcie kampanii wyborczych, dawno już przekroczyło granice wyobraźni, ale do czego nie zmusi się człowiek, dla którego wybór do Sejmu lub Senatu, o Parlamencie Europejskim nie wspominając, oznacza właśnie to, co obiecuje swoim wyborcom. Dobro, dostatek i życiowa pomyślność. Nie zmienia to w niczym faktu, że wielu obywateli czeka z utęsknieniem na kolejne wybory, w których wreszcie mogą wyrazić swoje przekonania, zachować lub zmienić scenę polityczną lub po prostu dać upust swoim tłumionym przez lata emocjom. W spolaryzowanym politycznie społeczeństwie większość obywateli zwykle już z góry wie na kogo zagłosuje/nie zagłosuje. Co jednak z tymi, którzy do ostatniej chwili nie wiedzą, na kogo oddać swój głos, czyli tzw. „wyborcami niezdecydowanymi”?
Wyborcy niezdecydowani spędzają sen z powiek specjalistom od marketingu politycznego wszystkich partii, potrafią bowiem w ostatniej chwili zmienić wyniki wyborów, nawet takie wyniki, które wg sondaży przedwyborczych i ekspertów wydawały się być niemal przesądzone. Mechanizm ten nazywany jest czasami w slangu wyborczym efektem „last minute swing”. Niezbyt mądra wypowiedź jakiegoś polityka na finiszu kampanii (o co przecież nietrudno), skandal obyczajowy, ujawniona afera dotycząca jakiejś partii – wszystkie te wydarzenia mogą zniweczyć wielomiesięczne starania sztabów wyborczych i przewrócić do góry nogami wyniki wyborów. Na decyzje wyborców podejmowane w ostatniej chwili duży wpływ mają m.in. debaty wyborcze. W roku 1995 urzędujący prezydent Lech Wałęsa w pierwszej debacie z Aleksandrem Kwaśniewskim dał się niepotrzebnie wyprowadzić z równowagi swojemu rywalowi, powiedział na koniec kilka słów za dużo („Panu to ja mogę nogę podać”), co zdaniem wielu specjalistów było przyczyną jego porażki wyborczej. Wielu polityków wolałoby zapewne uniknąć ryzyka niepowodzenia w debacie publicznej, zwłaszcza gdy ich notowania wydają się być wystarczająco wysokie. Unikanie debat wyborczych nie jest jednak dobrym pomysłem. Przekonał się o tym w 2015 roku prezydent Bronisław Komorowski rezygnując z udziału w pierwszej debacie wyborczej, w której wzięło udział pozostałych 10 kandydatów. Nie spodobało się to części wyborców. Być może zbyt szybko uwierzył, że ma zapewnioną drugą kadencję, jeśli tylko „po pijanemu nie przejedzie na pasach niepełnosprawnej zakonnicy w ciąży”. Dalszy ciąg historii znamy.
Efektowne wystąpienie Adriana Zandberga w debacie do wyborów parlamentarnych w tym samym roku 2015, lidera nowopowstałej, lewicowej partii Razem, spowodowało z kolei, zdaniem niektórych komentatorów politycznych, istną „reakcję łańcuchową”. Część lewicowych wyborców zdecydowała się bowiem w ostatniej chwili oddać swój głos właśnie na Razem, zamiast na listę Zjednoczonej Lewicy, której w efekcie do przekroczenia wymaganego dla koalicji progu 8% zabrakło… 0,45% czyli niespełna 70 tys. dodatkowych głosów. Progu wyborczego 5% nie przekroczyła również partia Razem. Pula głosów oddanych na Razem i Zjednoczoną Lewicę (łącznie nieco ponad 10%) poszła głównie na konto zwycięskiego PiS, a lewica zniknęła z parlamentu. Dalszy ciąg historii znamy.
Co zatem możesz zrobić ze swoim głosem, wyborco niezdecydowany?
1. Nie idziesz w ogóle na wybory. Znajdziesz się wtedy w gronie wyborców niegłosujących, których odsetek jest niemal taki sam (a na ogół większy) jak odsetek głosujących. Frekwencja wyborcza w wyborach parlamentarnych w Polsce jest żenująco niska i tylko przy wyjątkowej mobilizacji społecznej przekraczała 50%. Absencja wyborcza to jednak nie jest najlepsze rozwiązanie. Tracisz przede wszystkim „moralne prawo” do narzekania na polityków przez najbliższe 4, czy 5 lat. Poza tym obniżając frekwencję, zwiększasz szanse partii z bardziej zdyscyplinowanym elektoratem. Tak więc nawet nie głosując, w pewnym sensie i tak „głosujesz”, tylko może niekoniecznie na tych, na których byś chciał. Może więc warto wziąć dowód i przejść się na spacer do swojego punktu wyborczego, żeby przynajmniej przyjrzeć się liście wyborczej.
2. Oddajesz głos nieważny, bo po obejrzeniu listy wyborczej nie znajdujesz ani partii, ani kandydata, z którymi się identyfikujesz. Część polityków i komentatorów politycznych zbywa oddane głosy nieważne machnięciem ręki, uważając, że część wyborców jest na tyle nierozgarnięta, że nie jest nawet w stanie prawidłowo oddać swój głos. Inni uważają jednak, że sprawa jest bardziej złożona i przynajmniej część z wyborców oddających głosy nieważne okazuje demonstracyjnie w ten sposób swoją całkowitą dezaprobatę dla bieżącej sceny politycznej. Odsetek głosów nieważnych w wyborach parlamentarnych, organizowanych w Polsce po 1989 roku, sięgał zwykle 3%-4% i wydawał się rzeczywiście na tyle marginalny, że w roku 2010 w Kodeksie Wyborczym zniesiono istniejący wcześniej obowiązek podawania w sprawozdaniach komisji wyborczych przyczyn, dla których dany głos został uznany za nieważny (brak „krzyżyka”, za dużo „krzyżyków” itp.). Nieco inaczej sprawa się miała z wyborami do samorządów (a konkretnie do sejmików wojewódzkich), w których odsetek głosów nieważnych regularnie przekraczał 10%. W roku 2014 na kartach wyborczych do sejmików województw znalazło się aż 18% głosów nieważnych. Natychmiast – oprócz podejrzeń o zorganizowane na masowa skalę fałszerstwo wyborcze – jako przyczynę tak wysokiego odsetka głosów poważnych wskazano tzw. „efekt książeczki”, czyli zastosowanie zbroszurowanych kart wyborczych zamiast jednej wielkiej płachty z nazwami komitetów wyborczych i kandydatów. Wyborcy zdezorientowani wyglądem karty do głosowania w postaci broszurki albo oddawali ją beż żadnych skreśleń, nie wiedząc jak to uczynić, albo wstawiali „krzyżyki” na kolejnych kartach broszury, co rzecz jasno powodowało nieważność głosu. W wyborach do sejmików wojewódzkich w 2018 roku powrócono do kart w postaci „płacht”, a odsetek głosów nieważnych spadł do niespełna 7% (był to najmniejszy odsetek głosów nieważnych w wyborach samorządowych po 1989, czyli wydaje się, że coś musiało być na rzeczy z nieszczęsną książeczką).
Jeżeli wciąż jednak planujesz oddać głos nieważny, ale nie chcesz, aby uznano cię za osobę, która nie wie jak prawidłowo oddać głos, zawsze możesz dopisać na karcie swoje uwagi np. „Precz z każdym!”. Po aferze z kartami do głosowania w wyborach do sejmików w 2014 roku, w Kodeksie Wyborczym przywrócono obowiązek podawania w sprawozdaniach wyborczych przyczyn, dla których dany głos uznano za nieważny. Ale nie licz, że komisja wyborcza zacytuje w sprawozdaniu również twoje krytyczne dopiski zamieszczone na karcie. Komentarz „Precz z każdym” możesz zresztą dopisać nawet wtedy, gdy oddajesz głos ważny. Zgodnie z obowiązującymi przepisami jakiekolwiek komentarze i dopiski wyborców na karcie do głosowania, nawet niecenzuralne, nie mają znaczenia dla ważności głosu, byleby tylko kandydat danej partii został prawidłowo zakreślony przez wyborcę.
3. Oddajesz głos ważny na pewniaka. Jeśli nie wiesz do końca na kogo głosować, ale nie lubisz przegrywać, możesz oddać głos na którąś z partii, która ma duże poparcie w bieżących sondażach przedwyborczych, nawet jeżeli nie znasz lub nie do końca zgadzasz się z jej programem. Może to na pierwszy rzut oka wyglądać nieco dziwnie, ale nie jest to zjawisko wcale rzadkie. Amerykanie, którzy mają bardzo bogate tradycje badań wyborczych, mają nawet popularne określenie takiego zachowania –„bandwagon effect”. Słowo „bandwagon” oznacza dosłownie rodzaj wozu dla orkiestry, używanego w paradach świątecznych na ulicach amerykańskich miast. Na wozach tych, oprócz czy zamiast orkiestry, stoją często lokalni politycy i notable, a czasami również ich rozentuzjazmowani sympatycy. W badaniach wyborczych termin „bandwagon effect” oznacza natomiast zachowanie polegające na oddaniu głosów przez wyborców na tych kandydatów lub partie, które mają największe lub duże i wciąż rosnące notowania w sondażach realizowanych tuż przed rozpoczynającymi się wyborami. Motywem takiego zachowania jest zwykle chęć przyłączenia się do obozu zwycięskiej partii lub pozostania w nim (w przypadku jeżeli największe poparcie ma partia rządząca). W latach 30. i 40. ubiegłego stulecia, urzędujący prezydent Franklin D. Roosevelt tak się podobał amerykańskim wyborcom, że był wybierany na swoje stanowisko cztery razy z rzędu! Byłby może wygrał i piąte wybory, ale zmarł w trakcie sprawowania czwartej kadencji (1945), a w roku 1951 Kongres przegłosował XXII poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, która ograniczyła możliwość sprawowania urzędu prezydenta przez jedną osobę do dwóch razy. O takiej nawet wierności wyborców, politycy i partie polityczne w Polsce mogą jedynie pomarzyć, no, może z historycznymi wyjątkami. Dwukrotnie urząd prezydenta sprawował Aleksander Kwaśniewski, a jedyną partią, której udało się wygrać w dwóch kolejnych wyborach parlamentarnych i sprawować potem rządy jest jak na razie Platforma Obywatelska.
4. Jeśli smak wyborczego zwycięstwa nie jest dla ciebie najważniejszy albo nie chcesz, żeby ktoś przypiął ci łatkę konformisty, możesz zrobić coś odwrotnego – poprzeć partię lub kandydata nie mających większych lub zgoła żadnych szans na zwycięstwo. Amerykanie i na takie zachowanie mają swoją nazwę – „underdog effect”. Termin „underdog” to wyrażenie slangowe, spotykane m.in. w komentarzach sportowych i oznacza zawodnika lub drużynę z góry skazaną na porażkę w jakichś zawodach. W wyborach politycznych „underdogiem” nazwiemy natomiast kogoś, kto ma znikome poparcie w sondażach, a już na pewno zdecydowanie mniejsze niż inni rywale polityczni. A jednak wśród wyborców znajdują się i tacy, którzy chcą głosować właśnie na tych „z góry przegranych”, i nie chodzi wyłącznie o rodziny i bliskich kandydatów. Motywy takiego zachowania w tym przypadku są rozmaite: przekora, nonkonformizm społeczny, solidaryzowanie się ze słabszym kandydatem, niechęć do partii z tzw. mainstreamu politycznego. Termin „underdog effect” został rozpowszechniony po kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych w roku 1948. W kampanii tej rywalizowali ze sobą urzędujący prezydent Harry Truman (kandydat Partii Demokratycznej) oraz kandydat Partii Republikańskiej, gubernator Nowego Jorku, Thomas Dewey. Zdecydowanym faworytem wyborów był Thomas Dewey, na co wskazywały jednoznacznie wyniki sondaży realizowanych przez ośrodki badania opinii publicznej. Media były tak pewne porażki Trumana, że jeden z dzienników, „Chicago Daily Tribune”, jeszcze przed ogłoszeniem oficjalnych wyników wyborów, wydrukował w noc wyborczą nakład gazety z wielkim nagłówkiem „Dewey Defeats Truman” (tłum. „Dewey pokonuje Trumana”) na pierwszej stronie. Wygrał… Truman. Błędne oszacowanie wyników wyborów prezydenckich w 1948 do tej pory uznaje się za jedną z największych „wpadek” amerykańskich agencji badania opinii publicznej.
No i słów parę o sondażach wyborczych. Część polityków, wyborców i komentatorów politycznych zwykle nie zostawia suchej nitki na wynikach sondaży publikowanych przez instytucje badawcze w trakcie kampanii wyborczych. Jak wiadomo, „każdy sondaż jest załgany, no chyba, że wskazuje na zwycięstwo mojego faworyta”. Część zdezorientowanych wyborców nie jest również w stanie zrozumieć, dlaczego wyniki sondaży robionych w tym samym czasie, ale przez kilka agencji badawczych, potrafią tak bardzo różnić się od siebie. No, a przecież sondaże robione są, na ogół, na próbach reprezentatywnych, a ten „magiczny” błąd losowy szacowania podawany zawsze obok wyników sondażu, nie powinien przekraczać plus minus 3%.
Rzeczywistość jest jednak bardziej złożona. Na wyniki sondaży wyborczych publikowanych w mediach, oprócz błędu losowego, ma wpływ jeszcze kilkadziesiąt innych efektów i błędów metodologicznych, a na ich opis pewnie byłoby potrzebnych kilka stron gazety. Jednym z nich jest efekt sponsora. Polega na tym, że część respondentów (osób wylosowanych i zaproszonych do udziału w badaniu) chętniej zgadza się na udział w jakimś sondażu, jeżeli jego zleceniodawcą jest ich ulubiona stacja telewizyjna lub gazeta, częściej natomiast „rzucają słuchawką” lub wskazują drzwi ankieterowi w przypadku sytuacji odwrotnej. Z tej prostej przyczyny w sondażach zlecanych przez media kojarzone czy to jako konserwatywne, czy liberalne lub lewicowe, będą częściej skłonni wziąć udział respondenci o takich właśnie poglądach, co ma oczywisty wpływ na przeszacowanie lub niedoszacowanie notowań którejś z partii. Inna sprawa, że partie polityczne czy media zlecają przeprowadzenie sondaży wyborczych szczególnie chętnie, jeżeli wydarzyło się coś nieoczekiwanego (np. jakiś skandal z udziałem polityka rywalizującej partii), co może wpłynąć na odwrócenie notowań wyborczych, i co oczywiście nie umknie uwadze opinii publicznej.
O jakości sondaży wyborczych i ich bezstronności można pewnie dyskutować bez końca, ale i tak daleko nam do sytuacji w takich np. Stanach Zjednoczonych, w których sztabom wyborczym (chociaż raczej w pomniejszych lokalnych wyborach) zdarza się prowadzić zwykłą agitację wyborczą pod przykrywką działań pozornie tylko przypominających sondaże wyborcze (działania takie są zresztą krytykowane i zabronione przez branżowe organizacje badawcze). Nazywa się to „push poll” (w wolnym tłumaczeniu – „sondażowe przepychanki”) i wygląda mniej więcej tak. Do losowo lub celowo wybranej grupy mieszkańców jakiegoś okręgu wyborczego dzwoni „ankieter” z pytaniem: „Czy zagłosuje Pan/Pani na kandydata X, wiedząc, że właśnie się okazało, że nie płaci on podatków, zatrudnia gosposię, która przebywa nielegalnie na terytorium Stanów Zjednoczonych, rozwiódł się, nie płaci alimentów i ogólnie mówiąc jest skończoną kanalią?”. Przykład oczywiście przerysowany, ale… tylko trochę. Znane powiedzenie „There are three kinds of lies: lies, damned lies, and statistics” (tłum. „Są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, przeklęte kłamstwa i statystyki”) przypisywane Markowi Twainowi (chociaż Twain raczej jedynie spopularyzował to powiedzenie, niż je sam wymyślił), miało być również komentarzem do sposobów manipulowania opinią publiczną przez media i partie polityczne w XIX wieku, w czasach kształtującej się demokracji.
Wielbiciele Twaina pewnie przypomną sobie w tym momencie jego opowiadanie „Jak kandydowałem na gubernatora”. Główny bohater opowiadania (zresztą w osobie samego Marka Twaina) postanawia kandydować na gubernatora stanu Nowy Jork, naiwnie wierząc, że jego nienaganna reputacja pozwoli mu z łatwością pokonać rywali politycznych oskarżanych przez media o różne niecne postępki. Kiedy jednak ogłasza swój start w kampanii wyborczej, sam natychmiast staje się obiektem najbardziej absurdalnych oskarżeń. Próbuje odpierać groteskowe zarzuty, ale…
„Nie, dłużej nie mogłem milczeć. Zanim jednak przygotowałem odpowiedź na tę potworną ilość zarzutów, jeden z dzienników zarzucił mi, że spaliłem dom wariatów li tylko dlatego, że przysłaniał mi widok z mojego okna. To wprawiło mnie w jakiś niesamowity lęk. Zaraz potem przeczytałem zarzut, iż otrułem mego wujaszka, pragnąc zawładnąć jego majątkiem – zarzut połączony z żądaniem ekshumacji zwłok. Omal że nie zwariowałem! Następnie oskarżono mnie, że będąc dyrektorem w przytułku używałem do najcięższych robót zniedołężniałych i bezzębnych staruszków. Zacząłem poważnie się wahać, czy nie wycofać się z tej całej awantury. Na koniec jednak, jako ukoronowanie wszelkich oszczerstw, rzucanych na mnie przez przeciwników politycznych, nastąpiło zwołanie całej chmary dzieciaków różnej wielkości i maści i nakazanie im, by wołały w czasie mego przemówienia na wiecu: Tatuś, tatuś! Dałem za wygraną. Uległem”.
Kto by zatem sądził, że wyborcze fake news, post-truth i trolling to wymysł naszych najnowszych czasów, jest w wielkim błędzie. Są one w polityce od zawsze, nowe są co najwyżej techniki ich rozpowszechniania.
Wracając na koniec do sondaży wyborczych, może nawet dobrze, że są one często nietrafione i błędne. Dla demokracji chyba jednak lepiej, że politykom i ich specom od marketingu politycznego nie udaje się „odczytać” nastrojów społecznych za pomocą samych technik sondażowych. Wyobraźmy sobie pokusy inżynierii społecznej ze strony polityków, gdyby sondaże były bezbłędnym narzędziem do pomiaru opinii publicznej, po co byłyby nam wtedy jeszcze potrzebne jakiekolwiek wybory?
A zatem wyborcy zdecydowani i niezdecydowani… Trafionych wyborów!
Fragment opowiadania „Jak kandydowałem na gubernatora” z tomu opowiadań Marka Twaina w tłum. Bronisławy Bałutowej, Zofii Siwickiej i Anny Świderskiej.